Markę Lancome lubię, nawet bardzo. Często sięgam po ich kosmetyki pielęgnacyjne oraz kolorówkę. Jednak wszędzie jakiś bubel się znajdzie i dziś niestety o jednym takim, co to przyczynił się do zmarnowania moich 275 zł za 40 ml tego szajsu.
Renergie Eclat Multi-Lift, bo o nim mowa to kosmetyk reklamowany przez markę jako tonujący krem zapewniający błyskawiczny efekt liftingu. Zmarszczki wydają się zredukowane, cera jest świeża i promienna, nabiera blasku. Koloryt staje się udoskonalony.
Jeszcze jak mi konsultantka w Sephorze naopowiadała o idealnym efekcie Photoshopa na twarzy to brałam bez myślenia.
Kilka miesięcy dawałam szansę temu "wspaniałemu wynalazkowi". W mróz, na wiosnę, latem. W deszczu i w słońcu. W sytuacjach gdy moja cera była w świetnej kondycji i wtedy gdy nie było z nią najlepiej. I co? Masakra.
Bez względu na wyjściowy stan mojej skóry, warunki atmosferyczne, sposób nakładania - ten krem mimo,że z pozoru nie widoczny bo nie kryje prawie nic, tworzy na twarzy po prostu obrzydliwą, tłustą, klejąca się warstwę, która przypomina o nim przez cały czas trzymania go na twarzy. A jak na tej naszej twarzy pojawi się najmniejszy "obcy" to uwierzcie mi, Renergie Eclat podkreśli go tak, że nawet niewidomy zauważy. Co ciekawe, mimo, że ten krem jest bardzo lekki z pozoru i mało co kryje, jednocześnie tak podkreśla rozszerzone pory, że każdy wie o ich istnieniu.
Zdjęć na dłoni specjalnie więcej,żebyście zobaczyły tą tłustą warstewkę.
Ciekawa jestem czy są osoby z niego zadowolone, bo w internecie opinii jak na lekarstwo.
Jestem bardzo rozczarowana i nie polecam nikomu.